media 17 listopada 2016 - Stadnina Pegaz

OK
Przejdź do treści

Menu główne:

torsluzewiec.pl   17 11 2016 r.


Dużo niepewności, nadziei jednak więcej

Rozmowa z Ryszardem Zielińskim, współwłaścicielem Stadniny Pegaz, Cacciniego i wielu innych koni.

Trzy lata temu pański brat Andrzej Zieliński w towarzystwie żony Joanny Mierzwy-Zielińskiej obwieścił publicznie na padoku, że wraz z żoną Kamilą weszliście do ich końskiego biznesu, jako współwłaściciele stadniny, a także wszystkich koni hodowlanych i wystawianych do gonitw. Od tego czasu dość często bywa pan na Służewcu. Czy wcześniej zdarzało się panu zaglądać na tor?

Oczywiście, bo nasz ojciec był zatwardziałym bywalcem tego szczególnego miejsca w Warszawie, takim, co to żadnego żadnego dnia wyścigowego nie opuści. Nawet gdy ciężko zachorował i poruszał się na wózku inwalidzkim woziliśmy go z bratem na wyścigi.

Pan podobnego bakcyla nie połknął?

Mnie samego na Służewiec w młodości ciągnęło rzadko, ale nie zapomnę do końca życia autobusu „W”, startującego spod Pałacu Kultury, w którym kisiłem się jak śledź. Potem nie w głowie mi były wyścigi, gdyż po ukończeniu studiów prawniczych pochłonęło mnie robienie różnych interesów, założyłem m.in. dużą firmę ochroniarską, którą następnie sprzedałem, prowadziłem też duży fundusz zagraniczny.

Brat jednak nie zawiódł ojca, jeśli chodzi o fascynację wyścigami.

Rzeczywiście, Andrzej okazał się pod względem zauroczenia nimi nieodrodnym synem, ale gdy tylko nastały czasy, że mogły już powstawać prywatne stadniny, zaczął myśleć, jak to mówił, o wyższych celach. Chciał mieć swoją stadninę i swoje konie na torze. I co najważniejsze, on te wszystkie marzenia systematycznie realizował. Budził tym mój podziw. Choć stałem z boku, jak tylko mogłem, cały czas finansowo go wspierałem.

Aż końcu postanowił pan zostać jego wspólnikiem.

Najpierw byłem w 50 procentach współwłaścicielem Pillara, wielkiego faworyta Derby w 2013 roku. Niestety, nie okazał się on koniem szczęśliwym. Zajął tylko trzecie miejsce, a na dodatek, jak na ironię losu, zwycięzcą został Patronus, którego po karierze dwuletniej Andrzej sprzedał Ukraińcowi Konstantinowi Zgarze. Byłem trochę zawiedziony i roczarowany, ale mimo to, oczywiście za aparobatą mojej żony Kamili, zaproponowałem bratu, że wejdę w połowie do jego całego wyścigowego interesu. Jesteśmy obecnie, razem z naszymi żonami, współwłaścicielami gospodarstwa rolnego o areale ok. 300 ha i stadniny koni w Nowej Wronie k. Nasielska. Do kolekcji zawodów, jakie wykonywałem w swym życiu, mogę więc dołączyć jeszcze zawód rolnika. W dużej mierze, jeśli chodzi o stadninę, jesteśmy samowystarczalni, gdyż ziarno, siano i słomę dla koni produkujemy sami. Ponadto partycypujemy po połowie w kosztach utrzymania koni w stajniach wyścigowych. Od ubiegłego roku prowadzimy też własną stajnię na Służewcu, w której trenerką jest najstarsza córka Andrzeja, Ania.
Razem podejmujemy decyzje dotyczące zakupu koni na zagranicznych aukcjach i oczywiście dzielimy się po połowie wyścigowymi nagrodami, które jak wiadomo, w Polsce nie są wysokie i tylko w niewielkiej części pokrywają poniesione koszty. Niestety, u nas hodowcy nie mogą liczyć na pomoc państwa, jak to jest na przykład we Francji. Hodowla i wyścigi trwają jeszcze dzięki garstce podobnych do Andrzeja, a teraz również i mnie, entuzjastów oraz hobbystów, ale się nie rozwijają. A przecież mamy w tej dziedzinie piękną, 175-letnią tradycję, którą warto pielęgnować. Uważam, że bardzo dobrze się stało, że tor na Służewcu, który jest jednym z najpiękniejszych na świecie, został zaliczony do zabytków kultury i nie można go już, ot tak po prostu, sprywatyzować. Wydzierżawienie całego obiektu przez Totalizator Sportowy w 2008 roku na 30 lat okazało się szczęściem w nieszczęściu, bo zapewniło pewną stabilność, bez której wyścigów w Warszawie mogłoby już nie być. Niektórzy już zapomnieli o wcześniejszym bankructwie wyścigowej spółki, niewypłaconych nagrodach i sezonach rozpoczynanych w drugiej połowie czerwca i sierpnia. Ja wtedy byłem niby z dala od tego, ale wiem, jakie Andrzej przeżywał wówczas, powiedzmy eufemistycznie, rozterki.
Nie mam w sobie typowej hazardowej żyłki, ale nie ma co ukrywać, że samo bycie hodowcą i właścicielem koni wystawianych do wyścigów niesie z sobą dużo niepewności, ale też, dla przeciwwagi, jeszcze więcej nadziei.

Kończący się sezon 2016 był dla waszego rodzinnego, wyścigowego „konsorcjum” jednym z najlepszych, głównie za sprawą Cacciniego, który okazał się niepokonany na Służewcu. Wygrał cztery gonitwy: Irandy (I gr.), Iwna (kat. B), Derby (kat. A) i Wielką Warszawską (kat. A). Szczególnie ten ostatni występ zapadnie na długo w pamięci wyścigowej publiczności. Caccini pobił w nim po pasjonującej walce niepokonanego 12 startach, opromienionego zwycięstwem w Baden-Baden Va Banka. Jak pan przeżywał to spektakularne wydarzenie, które przyciągnęło na tor ok. 10 tys. widzów? Czy wierzył pan tak mocno jak trener Wyrzyk w końcowy sukces, bo pański brat nie ukrywał po biegu swego zaskoczenia?

Ja też byłem zaskoczony, jak chyba większość ludzi na torze. To nie była jednak kwestia wiary. Wiadomo, że chcieliśmy ten wyścig wygrać, jednak na chłodno rozważaliśmy szanse. Va Bank górował nad naszym koniem doświadczeniem, ale o dziwo po raz pierwszy przed wyścigiem się spocił i nie chciał wejść na maszyny. Może dlatego, że poczuł respekt przed pewnym siebie przeciwnikiem? A Cacciniego tego dnia rozpierała energia. Gdy wyszedł z tunelu i zobaczył Va Banka chodzącego na małym kółku nieopodal padoku, wprost ryknął i rzucił się jego stronę. Pomyślałem wtedy, że może to dobry omen, ale dopiero po biegu skojarzyłem te dwa fakty.
Sam przebieg gonitwy aż do wyjścia na prostą finiszową zdawał się potwierdzać, że Caccini może być w końcówce w opałach, bo przecież po raz pierwszy był prowadzony przez dżokeja Lukáška na froncie stawki. Na Służewcu trenerzy bardzo rzadko, mając dobrego konia, decydują się, jak to się mówi, robić wyścig. Ale Adam Wyrzyk, który, moim zdaniem, jest obecnie najlepszym polskim trenerem, nieraz już tym posunięciem taktycznym zaskakiwał rywali. Przecież w podobny sposób przed Wielką Warszawską Dusigrosz wygrał St. Leger.
Caccini wyrobił sobie po wyjściu na prostą, gdy tempo było już bardzo mocne, przewagę 2-3 długości, ale wszyscy byli wpatrzeni w Va Banka i czekali na jego piorunujący finisz. Rzeczywiście, kiedy zaczął dosyć szybko odrabiać straty, już myślałem, że wygra. Tymczasem, kiedy doszedł do łba naszego konia, ten do końca mocno wysyłany przez Lukáška odparł atak i wygrał o pół długości. Sensacja stała się faktem. Dla takich chwil warto inwestować w konie wyścigowe. Nie myśli się wtedy o tym, jak kosztowne jest to zajęcie i hobby!

Jednak na karierze Cacciniego pewnym cieniem położył się raczej nieudany występ w gonitwie I grupy w Berlinie, w którym zajął piąte miejsce w sześciokonnej stawce?

Ten start był konsekwencją zgłoszenia go w końcu kwietnia do Nagrody Łuku Triumfalnego. Musiał więc zostać sprawdzony w biegu I grupy światowej, bo tylko w ten sposób mógł się zakwalifikować do jednej z największych, elitarnych gonitw. Przyznaję, że jako człowiek stosunkowo świeży w wyścigowej branży, odnosiłem się do tej wyprawy, a zwłaszcza startu osiem godzin po przyjeździe na miejsce, dość sceptycznie, jednak nie okazywałem tego. Rozumiałem, że tacy wyścigowi wizjonerzy, jak mój brat i trener Wyrzyk, którzy już przecież sporo dokonali, mają prawo do próby realizacji takiego, wydawałoby się nieosiągalnego marzenia. Trochę się sparzyli, ale uważam, że całe przedsięwzięcie miało też wymiar pozytywny, przede wszystkim promocyjny. Gospodarze potraktowali nasz udział w tym wyścigu bardzo poważnie. Zostaliśmy we trzech przyjęci przez burmistrza Berlina i właściciela toru w Hoppegarten. W związku z tym, że bitym faworytem gonitwy był Protectionist, który przed dwoma laty zwyciężył w Melbourne Cup, jedna z australijskich stacji telewizyjnych pokazała półgodzinny program o Caccinim, bo występ konia z Polski w tak mocnym towarzystwie był swego rodzaju ciekawostką. Miał też Caccini w Berlinie doping 50. jego sympatyków ze Służewca, dla których zorganizowaliśmy darmowy wyjazd autokarem.
Sam przebieg gonitwy pozostawił nam wszystkim pewien niedosyt. Faworyt dyktował w dystansie bardzo wolne tempo i podczas niezwykle szybkiej końcówki wygrywał jak chciał. Caccini nie był w stanie zaistnieć w takiej nowej dla niego rozgrywce. Walczył tylko z dwoma słabszymi końmi gospodarzy i jednego z nich wyprzedził, ale do zwycięzcy nie stracił wiele, tylko 6 długości.

Jakie starty planujecie dla Cacciniego w przyszłym sezonie?

Postaramy się tak ułożyć mu plan startów, żeby mógł pobiec w dwóch – trzech gonitwach we Francji i Niemczech, oraz głównych wyścigach dla koni starszych na Służewcu: Prezesa Totalizatora Sportowego, St. Leger i Wielkiej Warszawskiej. Mamy nadzieję, że gdy po raz drugi spotka się z Va Bankiem, ponownie odniesie zwycięstwo. On przecież urodził się maju, więc jeszcze nadal się rozwija. W przyszłym sezonie powinien już być koniem w pełni dojrzałym.

Koń, który ograł Va Banka musi budzić zainteresowanie zagranicznych kupców. Czy mieliście ostatnio jakieś oferty i czy sprzedacie go, jeśli ktoś zaproponuje bardzo wysoką, jak na polskie warunki, cenę?

Mieliśmy już trzy poważne propozycje z Australii. Pierwsza opiewała na 400, następna na 500, a ostatnia na 600 tys. euro, ale odmówiliśmy. Obecnie nie zamierzamy sprzedawać Cacciniego. Chcemy, żeby odnosił sukcesy w polskich barwach.

Ile koni i jakie kupiliście tej jesieni?

Cztery, ale liczba w tym przypadku nie jest najważniejsza. Postanowiliśmy ostatnio, że absolutnie musimy wzmocnić jakościowo naszą stadninę poprzez zakup rocznych klaczy z najwyższej rodowodowej półki. I to zrobiliśmy podczas październikowej aukcji w Newmarket. Kosztowały niemało, ale jest to inwestycja w przyszłość. Jedna jest po synu Dubawiego Poet’s Voice od Birdie po Alhaarth, a druga po og. Dark Angel (syn Acclamationa) od Blessing po Dubai Millennium. Pierwszą oddaliśmy Ani do treningu, a drugą Adamowi Wyrzykowi.

Czołowym ogierem w waszej stadninie pozostaje francuski Ecosse, m.in. ojciec derbisty z 2013 roku Patronusa?

Tak, ale w najbliższych latach może mu zacząć deptać po piętach jego syn Prince of Ecosse, którego świetnie zapowiadającą się karierę (był niepokonany w wieku 2 lat) przerwała ciężka kontuzja. W wieku 4 lat wrócił na tor i nawet wygrał pierwszy wyścig w świetnym czasie, ale po drugim, który miał już gorszy, okazało się, że cierpi na dolegliwości kręgosłupa. Dlatego wrócił do stadniny i rozpoczął karierę hodowlaną. Dwa ogierki po nim, od Desert Dabby i Treserki, zaczną biegać w przyszłym roku.

Bardzo dziękujemy za rozmowę.

Rozmawiał Islander
 
Copyright 2016. All rights reserved.
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego